Ile kosztuje Polaków inflacja? Najostrożniejsze wyliczenia porażają

22.02.2023 -

Najostrożniej licząc, podatek inflacyjny wyniósł w Polsce w 2022 roku co najmniej 150 miliardów złotych.

Wciąż martwimy się, że Narodowy Bank Polski pozwolił inflacji poszybować tak wysoko, że nie wiadomo, kiedy da się ją stamtąd ściągnąć do poziomu celu. Wciąż dziwimy się, jak rząd może mieć drugi budżet i wydawać ogromne pieniądze poza kontrolą Sejmu. Pora jednak zacząć brać pod uwagę, że dokonane u nas zmiany instytucjonalne nastąpiły właśnie po to, by polityka pieniężna i fiskalna mogły być prowadzone tak, jak to widzimy.

Chcąc poznać wyniki badań akademickich, analizujących koszty nieumiarkowanie ekspansywnej polityki gospodarczej, można zajrzeć na przykład do obszernego raportu instytutu KIEL zatytułowanego „Populistyczni liderzy i gospodarka” (Funke, Schularick, Trebesch 2020). Są w nim prezentowane wyniki badań dotyczących kilkudziesięciu krajów na przestrzeni prawie 100 lat. Wnioski z tych badań są jednoznaczne. Gospodarcze koszty populistycznych rządów są duże i długotrwałe.

Podatek inflacyjny

U nas silnie interwencjonistyczna polityka gospodarcza jest wciąż czymś nowym, w związku z czym jej długoterminowe koszty dopiero poznamy, jeśli będzie kontynuowana. Można jednak już teraz oszacować wielkość podatku inflacyjnego, a więc kwoty, o jaką w wyniku inflacji skurczyła się realna wartość zasobów pieniężnych i oszczędności posiadanych przez gospodarstwa domowe i przedsiębiorstwa w postaci gotówki i depozytów w bankach.

Wprawdzie można się spierać, w jakim stopniu wysoka inflacja jest u nas efektem czynników zewnętrznych, a w jakim silnej niechęci NBP do rozstania się z jego ulubionym bardzo niskim poziomem stóp procentowych, ale próba wykazania, że drugi czynnik nie odegrał żadnej roli, słabo znosi konfrontację ze stanem faktycznym. Można więc przyjąć, że akomodacyjna polityka pieniężna NBP wpłynęła w dużym stopniu na wielkość nałożonego na gospodarkę podatku inflacyjnego.

W 2022 r. jego kwota, szacując jej najmniejszą możliwą wartość, wyniosła 150 mld zł. Przypomnijmy, dla porównania, że wpływy podatkowe wyniosły u nas w zeszłym roku 454 mld. zł. Przypomnijmy również rzecz oczywistą, że podatek inflacyjny zjada ludziom nie tylko pensje, ale też zmniejsza także całość aktywów, jakie mają w postaci gotówki i depozytów w bankach.

I jeśli tak jest, to miejmy też świadomość, że w Polsce gotówka i depozyty bankowe stanowią 50% wszystkich aktywów finansowych gospodarstw domowych. Tym samym udział gotówki i środków na depozytach bankowych jest w przypadku polskich gospodarstw domowych dużo wyższy niż średnia dla UE wynosząca 32–33% Jak łatwo się także domyśleć, udział ten jest tym większy, im mniej majętne są gospodarstwa domowe. To właśnie mają na myśli ekonomiści, mówiąc, że podatek inflacyjny jest degresywny – dotyka ludzi tym silnej, im są biedniejsi.

Szklana kula rynków finansowych

Na razie jesteśmy jeszcze na początku drogi prowadzącej w stronę charakteryzującej kraje rządzone przez populistów „nieliberalnej stagnacji”, jak nazywa taki stan gospodarki noblista Joseph Stiglitz. W przypadku Polski jest jeszcze kilka czynników, które spowalniają nasz marsz ku „nieliberalnej stagnacji”. Są nimi nasze członkostwo w UE, napływ inwestycji bezpośrednich, spora wciąż jeszcze wolność gospodarcza oraz to, że większość obrotów naszego handlu zagranicznego dotyczy państw, w których inflacja szybko powróci do niskiego poziomu.

Tego jednak, jaka będzie przyszłość polityki gospodarczej w Polsce, jeszcze nie wiemy. Zobaczmy zatem, co sądzą o tym rynki finansowe, na przykład rynki walutowe. Krótkoterminowe wahania kursów walut niczego nam oczywiście nie powiedzą, ponieważ są one z reguły losowe, będąc wypadkową tysięcy zawieranych jednocześnie transakcji. Jeśli jednak, zamiast tego, spojrzymy na długofalowe trendy zmian kursów złotego, węgierskiego forinta i czeskiej korony do euro, to dowiemy się już całkiem sporo na temat oczekiwań rynków finansowych.

Sięgając w przeszłość, zobaczymy, że stosunkowo długo złoty, forint i korona fluktuowały mniej więcej razem w relacji do euro. W 2017 r, gdy Victor Orban zakończył swoje życiowe dzieło tworzenia „nieliberalnej” (fasadowej) demokracji, rynki zaczęły bać się forinta, który zaczął słabnąć w relacji do euro, złotego i korony. Później, gdy zaczęło być coraz wyraźniej widać, że Czesi, tak samo jak było w okresie międzywojennym, zdecydowanie nie chcą erozji swojej demokracji, kurs korony zaczął wzmacniać się w relacji do euro, ale złoty za koroną już nie podążył.

Widzimy zatem, czego rynki się boją. Na szczęście jednak i one, mimo swojej opisywanej w podręcznikach informacyjnej efektywności, nie wiedzą na pewno, jaka będzie przyszłość.

(22.02.2023 za Rzeczpospolita)


Współpraca