Żywioł zrobił z nas bankrutów?
Mariusz Wawrzyło wspólnie z żoną Moniką we wsi Sieńsk, gmina Słupia, powiat jędrzejowski (woj. świętokrzyskie) prowadzi ponad 200 hektarowe gospodarstwo rolne specjalizujące się w produkcji roślinnej.
– Od wielu lat głównym kierunkiem produkcji w naszym gospodarstwie jest uprawa zbóż. Kilka lat temu zlikwidowaliśmy hodowlę trzody chlewnej. Powód? Niska opłacalność tego kierunku produkcji oraz częste górki i dołki cenowe. Próbowaliśmy ratować ten kierunek produkcji prowadząc chów zarówno w cyklu zamkniętym jak i otwartym. Niestety niewiele to zmieniło i dlatego postanowiliśmy zmienić kierunek na produkcję zbóż. Specjalizujemy się w uprawie pszenicy i rzepaku, dodatkowo siejemy pszenżyto oraz rośliny strączkowe. W bieżącym roku posialiśmy blisko 160 ha pszenicy, niecałe 70 ha rzepaku, kilka ha zajęła uprawa pszenżyta oraz grochu – informuje rolnik.
Przy doborze odmian gospodarz preferuje stare, sprawdzone w terenie, robi tak, ponieważ jego grunty charakteryzują się dużą mozaikowatością ze znaczną ilością piachów. By zwiększyć szansę na wysokie plony, preferowane są odmiany ozime.
Rolnik zapytany o koszt przygotowania produkcji roślinnej odpowiedział.
– W moim przypadku same koszty związane z zakupem środków ochrony roślin i nawozów wyniósł 400 tys. zł. Do tego należy doliczyć koszt zakupu kwalifikowanego materiału siewnego. Rok rocznie kupujemy blisko 20 ton ziarna – to kolejne 100 tys. zł. Jak łatwo policzyć, zainwestowaliśmy ponad pół miliona złotych, licząc na dobre plony i niezłe ceny w skupie, by zarobić na prowadzonym kierunku produkcji. Szanse powodzenia były spore, ponieważ jesień ubiegłego roku sprzyjała zasiewom rzepaku, również pszenica dobrze przezimowała. Aura spowodowała, że wegetacja ruszyła blisko miesiąc za wcześnie. Pod koniec stycznia temperatury osiągały 15-18 stopni Celsjusza na plusie. Problemy pojawił się wiosną, gdy nasz rejon nawiedziły przymrozki, gdy rzepak zaczynał kwitnąć. Dodatkowo uprawa została zaatakowana przez szkodniki, z którymi nie mogliśmy sobie poradzić. Na początku lutego temperatury spadły poniżej zera, wtedy też niewielka część uprawy rzepaku wymarzła. Liczyliśmy wówczas na straty rządu 15-20 procent. Następny okres to wzrost roślin, wykonywanie niezbędnych zabiegów i oczekiwanie na żniwa. Pierwsze szacunki pozwalały liczyć, że średnie plon pszenicy z całego gospodarstwa będą na poziomie 6-7 ton z hektara – wspomina pan Mariusz.
Niestety „sielanka” skończyła się w nocy z 13 na 14 lipca.
– Już wieczorem 13 lipca zapowiadała się burza. Mieliśmy cichą nadzieję, że ominie nasz teren, szczególnie że nie otrzymaliśmy żadnych alertów pogodowych. Niestety stało się inaczej. Na nasze uprawy spadł grad wielkości kurzych jaj, dodatkowo jego opadowi towarzyszył bardzo silny wiatr. Całość trwała około 15 minut, była to pierwsza nawałnica. Około 3 w nocy nastąpiła powtórka. Tym razem grad był mniejszy, ale wiatr zdecydowanie silniejszy. Ta spowodowała dodatkowo straty w budynkach. Z magazynu, wiatr zabrał dach. W tym budynku przechowywaliśmy rzepak zebrany z blisko 40 ha. Intensywne opady deszczy towarzyszące nawałnicy zalały blisko 70 ton rzepaku. Dzięki strażakom i sąsiadom udało się zabezpieczyć dach, a rzepak został w następnych dniach wywieziony na suszarnie i wysuszony. Niestety blisko 10 ton zostało zutylizowane. Koszty transportu i suszenia spowodowały zwiększenie kosztów produkcji rzepaku. Żywioł zrobił z nas bankrutów, ponieważ z pozostałej część upraw rzepaku i niemal całej produkcji pszenicy nie było co zbierać.
Na jaki przychód z produkcji roślinnej liczył pan Mariusz na początku lipca?
- Nie jestem w stanie dokładnie oszacować zysku, jaki mogliśmy osiągnąć, podsumowując tegoroczne żniwa. Zakładając, że zebrałbym 1 tys. ton pszenicy i pszenżyta i sprzedał po 700 zł/t uzyskałbym 700 tys. przychodu. Do tego zakładam, że zebrałbym 200 ton rzepaku, co pozwoliłoby osiągnąć dodatkowe 500 tys. zł. Łącznie jak łatwo policzyć, mogliśmy liczyć na 1 mln 200 tys. przychodu. Zaznaczę, że do powyższych wyliczeń biorę minimalne ceny zbytu. Jak widać, sprzedaż rzepaku pokryłaby poniesione na całą produkcję roślinną nakłady. Udało się nam zebrać ok. 150 ton pszenicy, jeśli ją sprzedamy i wspomniany wcześniej 60 ton rzepaku może osiągniemy przychód w wysokości ok. 200 tys. zł. Nie zwrócą się nam zatem poniesione nadkłady, nie stać nas będzie na spłaty kredytów, nie wspomnę o zakupie materiału siewnego, nawozów czy też środków ochrony roślin – informuje pan Mariusz.
W tym roku po raz pierwszy od lat pan Mariusz nie ubezpieczył upraw. Jak mówi po poprzednim, bardzo trudnym roku po prostu nie miał pieniędzy na polisę. Na jaką pomoc mogą liczyć rolnicy, którzy w ciągu niespełna godziny ponieśli tak olbrzymie straty?
- Po nawałnicy nasz teren odwiedzili m.in.: Czesław Siekierski – minister rolnictwa, by na własne oczy zobaczyć jakie starty ponieśli rolnicy. Najbardziej ucierpiały gminy: Słupia, Nagłowice, Oksa, Sobków, Radków, część Moskarzewa. W tym miejscu warto wspomnieć, że kataklizm zniszczył ponad 33 tys. ha upraw, a skutki odczuwa ponad 3 tys. rolników. Trwa szacowanie szkód w poszczególnych gminach. Liczymy na pomoc, choć z informacji, jakie do nas docierają, wynika, że o jakiejkolwiek pomocy będzie można mówić dopiero po zakończeniu szacowania wszystkich strat. Podczas spotkania z ministrem padł wniosek, by przy szacowaniu strat, nie brać pod uwagę produkcji zwierzęcej, jaka jest prowadzona w niektórych gospodarstwach. Łączenie dwóch kierunków produkcji zdecydowanie obniża straty i część rolników może nie otrzymać pomocy w pełnym wymiarze lub nie będzie się na nią w ogóle kwalifikować. Straty są bardzo duże, a z informacji, jakie do nas docierają, wynika, że środki finansowe na odszkodowania, wsparcie niewielkie. Wynika z tego, że nawet jeśli protokół strat mówi, że poniosłem 500 czy 700 tys. zł strat, to mogę otrzymać przykładowo 100 tys. zł, ale i zdecydowanie mniej, bo na tyle pozwalają środki przeznaczone na ten cel. W jaki sposób mam pokryć tę różnicę? – pyta gospodarz. Do tej pory nie padły żadne konkretne rozwiązania ani propozycje pomocy. Wartym zaznaczenia jest problem związany z ziarnem, które pozostało na polach. Przed kolejnymi zasiewamy, należy się go pozbyć, według moich szacunków na ten cel muszę przygotować ok. 200 tys. zł.
By nam pomóc przydałyby się umorzenia zbliżających się spłat rat kredytów, przesunięcia płatności podatku rolnego, składek KRUS. Przydałoby się ogłoszenie stanu klęski żywiołowej dla naszego regionu, ale na to chyba nie mamy co liczyć. Na podstawie własnego gospodarstwa wiem, że przydałoby się wprowadzenie zawieszenia ekoschematów. Zadeklarowałem uprawy bezorkowe, a zwalczając wspomniane leżące na ziemi nasiona rzepaku czy słomę po pszenicy najlepszym rozwiązaniem byłoby przeoranie całego areału. Wszystkie te postulaty zgłosiliśmy ministrowi Siekierskiemu i informuje gospodarz.
Mariusz Wawrzyło nie ubezpieczył swoich upraw, a jak wygląda szacowanie strat przez firmy ubezpieczeniowe w gospodarstwach, które mają wykupione polisy?
- Z informacji jakie do mnie docierają, wynika, że powszechną praktyką firm ubezpieczeniowych jest zaniżanie strat powstałych w wyniku nawałnic. Najczęściej słychać o stratach na poziomie 40-50 procent, sporadycznie 55 procent. Jest to jawne oszustwo, ponieważ gołym okiem widać, że wynoszą one 100 procent. Skąd się biorą takie oceny upraw? Rzeczoznawca widzi stojące na polu zboże i stwierdza, że można je skosić, ale nie bierze pod uwagę tego, że w kłosie nie ma ziarna, lub są pojedyncze sztuki. Chociażby w ten sposób zaniżane są straty.
Gospodarz zapytany o najbliższe plany odpowiada, że przed nim zasiew rzepaku potem zbóż ozimych, ale najpierw musi przygotować pola.
- Nie zamierzam czekać na rozwój sytuacji terminy nas gonią, musimy jak najszybciej przygotować pola i je obsiać – na zakończenie informuje pan Mariusz.